Zkibwoy
San Junipero
[Zwrotka 1]
Nocne wycieczki do San Junipero
Powód jest prosty, codziennie umieram
Era jest złota, poszukiwacze złota, kotku
DJ Pysk jak Cut Killer w oknach bloku
Nalej zupy, niech niesie się cabrio
Quagmire, znieczulicy ostatnie stadium
Jedźmy gdzieś, to naturalne valium
I nie marnuj czasu, do północy baluj
Weź moją dłoń, połóż się ze mną na masce
W zachodzącym słońcu będziemy w dal patrzeć
Odejdę wkrótce, ale będę tam zawsze
Wpadnij czasem zagrać Pacman na automacie
I, proszę, jak możesz, płać tam abonament
Bo kocham to życie i kocham cię, skarbie
Nie czuję już bólu, to miejsce jest rajem
Dbaj proszę o siebie, ucałuj nasze małe

[Zwrotka 2]
Wstaję zmurszały jak te mury Warszawy
I nie mam czasu się pierdolić w nienawiść
Dwanaście kilo dni w tej szklanej klatce
Poświęce się jeszcze dla dobra sprawy
Gaszę budzik swipem, w powietrzu gest
Mam plazmę na ścianie, wyboru już nie
Śniadanie na kredyt, syntetyczna marchew
Wsiadam w kołowrotek, co dzień jest poniedziałek
Obok mnie robi armia takich, jak ja
Niewolnicy ciał na afiszach
Codziennie marzę poczuć coś
Mat i szach
Sen, praca, sen, nonstop to ćpam
Projektuję plany, ten system ma spłonąć
Wjadę w camo jak w moro i dam to w mono
Jebać ich zabobon, prawdę wyświetlę
Robią ze mnie marionetkę w luksusowym piekle
[Zwrotka 3]
Kolejna noc przy tym biurku
W oparach absurdu
Gdybym wyjść mógł już, to byłoby dobrze, ale...
Muszę pomóc sobie sam, zanim rano wstanę
Zaraz wstawię kawę i ustawię grzanie
Zaraz wstanę, patrzę zza tych kamer
Widzę siebie jak śpię, pozornie niemożliwe
Jestem sobą, ale swoim życiem nie żyję
Planuję swój dzień, choć się stąd nie ruszę
Będę czekał, choć nie przestanę chcieć uciec
Nienawidzę się za tą chorą decyzję
Bo kto ci pozwolił rozdwoić to życie?
I tak mnie tu zastanie swoja śmierć
Jak żyję tu zamknięty gdzieś od lat trzech
I jedynę co mogę, to być na twoje skinienie

Bo jedyne co wiem, to to, że nie istnieję